Ah, diabelskie przyjemności cytrynowych tart, wciskanych do ust pulchnymi dziecięcymi rączkami, stające w przełyku pod karcącym okiem domowej starszyzny.
-czekaj dziecko -huknął stanowczo Pan Dziadek, uderzając stół przeżartą starością pięścią i wyciągając palec w pouczającym geście dodał -najpierw modlitwa.
Najpierw modlitwa, wszyscy wstają. Tato, Mama, Babcia, Dziadek i Antoś jak jeden organizm odklejani od koronkowego obrusu jadalnianego stołu. Przybrani w stroje jaskrawożółte, kreśląc rękoma gesty koliste na znak wielkiego cytrynowego przymierza wypowiadają słowa najświętsze:
W imię mąki, sody i ciasta,
Z nas ta wyjątkowa jest kasta.
I znowu siad i znowu kolacja i tarta cytrusowa. Tradycji kołem kręcą pokolenia, a Antoś już nie może i pcha to ciasto w buzię dziecięcą po raz trzydziesty w tym miesiącu, by przełknąć szybko, przełknąć, zapomnieć i myślami uciec w pola pachnące, w pola agrestu, smaków nowych możliwości tuż za płotem, tam na działce sąsiada.
Za oknem soczysto pomarańczowe słońce z wolna przygasało, wciskane miedzy dwa nagie szczyty otulone u swej podstawy iglastym, zgniłozielonym borem. Jego owocowe promieniowanie przypiekało położone nieopodal, odcięte od świata siłami natury zbiorowisko kilkudziesięciu nadżartych zębem czasu strzech. Domy, domeczki, chatki z poziomo kładzionych dech, malowane na biało, zdobione kolorowymi kogucikami. Poletko agrestu, zagajnik cytryn.
-Skąd na środkowoeuropejskim zapupiu zagajnik cytryn ? -dziwi się Pierwszy Czytelnik.
-Pieprzy się Pan. -odburkuje z ganku Franz Kafka.
Dostrzegł ten marazm Antosia, Pan Dziadek i z wielkim westchnieniem, zawołał do siebie po wspólnym posiłku.
-Co jest młody, nie smakowało ciasto? – pyta, a dziecko jedynie wzrok spuszcza wstydliwie -posłuchaj, ja wiem, ja rozumiem -kontynuuje -Twojemu ojcu w tym wieku też było ciężko, a i ja wcale nie lepszy. Gdybyś ty wiedział ile razy od matki lanie dostałem za podrzucanie ciasta psu. Nie martw się, wszystko chwilowe problemy. Wyrośniesz, zrozumiesz.
-ale Panie Dziadku -zaczyna nieśmiało Antek -mnie to ciasto tak jakoś nie bardzo smakuje.
-cicho już młody, tu nie idzie wcale o to czy smakuje, czy nie smakuje. Czy ty wiesz jak to wszystko się zaczęło, przez co musiała przejść nasza familia? -pyta, ledwie czekając na odpowiedź, zniecierpliwiony.
Chłopiec kiwa przecząco.
Dobrze więc, skup się. Było to jeszcze za czasów mojego ojca, a Twojego pradziada i sąsiada jego -agrestowego gada. -zaczyna, tajemniczo mrużąc oczy, w transie cofany po czasie i przestrzeni. -nasz dom stał wtedy po zaborem zielonego ciasta za sprawą, tfu, brata jego, który się pożenił z Amelią od agrestów. Oj, niepojętego bólu były to lata, gdy pod tym dachem ni jednej cytryny byś nie uświadczył, koloru jak słońce żółciutkiego. Na śniadanie, na obiad, na kolację, miesiąc w miesiąc jedliśmy zawsze te agrestowe pomyje. – spluwa, krzywiąc twarz – jeden tylko mój ojciec miał dość i przeciwko bratu bunt powziął. Chłopów paru z wioski skrzyknął, w tarty cytrusowe uzbroił i tak się zaczaili w polu na przeklętego zaborcę. Bój ten musisz wiedzieć, był straszny. Ciasta bombardowały, proszek do pieczenia wypalał krtań, zakazali go później nawet konwencją genewską. Wielu naszych bohatersko poległo, po ich stronie Amelia, aż w końcu pośród walki starł się brat z bratem. Hej, co to był za pojedynek -rozmarzył się Pan Dziadek -by Ci dziecko okropieństw oszczędzić, powiem tylko, że ojciec mój wygrał wcierając w oczy przeciwnika sok z cytryn, a ten uciekł oślepiony w knieje. Tyle go widzieli.
-i ty tam byłeś dziadku ? -pyta zadziwiony Antoś.
-Co? Ja? Nie pleć głupot. Leżałem wtedy w kołysce, ale całą historię ojciec mi wyłożył. -cedzi machając ręką -najważniejsze byś pamiętał o poświęceniu jakie się dokonało byś ty mógł jeść cytryny!
-dziadku… ale -waży słowa chłopiec -może to za dużo, może nieco mniej, albo inne jakieś owoce w diecie..
-No bój się dziecko cukiernika! -zrywa się starzec -innych owoców gówniarz by chciał!
-ja przecież nie..
-Matka, Ojciec! Gdzie wy, przemówcie smarkaczowi do rozsądku! -czerwieni się próchno.
Na nic protesty i na nic okrzyki, silne ramiona ojca łapią Antosia, który na podobieństwo rakiety osiągającej pierwszą prędkość ucieczki z planety dobrej zabawy, orbituje jeszcze krótko wokół głowy swojego stworzyciela, by kilkadziesiąt sekund później twardo wylądować na księżycu piwnica w celu dogłębnej analizy własnego zachowania.
Pupa.
Czarność pomieszczenia zblendowana z ziemistym zapachem wilgoci rozcina jedynie nikle światło księżycowej nocy, wpadające przez niewielkie okno. Leniwy przepływ fotonów odbitych od satelity, zaburza w jednej chwili tłusty, czarno-fioletowy kształt.
-Czego tu? Rybkę mi przyniósł? -pyta kształt.
-Zostaw mnie diable -kwili przestraszone dziecko.
-Z diabłem ja tylko w karty grywam -odpowiada cień skracając dystans -żadnej z tego rozrywki, jest fatalny.
-Jeżeli nie jesteś diabłem to kim? -zagaduje nieco ośmielony Antoś.
-Wargin jestem, król kotów, choć królowanie jak na prawdziwego kota przystało mam w gwiazdeczce. Lubię myszy, grę w karty i awantury.
-Na mnie mówią Antoś. Nie lubię cytryn, wolę agrest.
-Nie cytryniarz? -dziwi się zaciekawiony Wargin -no, no, pod tym dachem. Do karceru Cię wtrącili za karę?
-Tak myślę. Może nawet mają rację. Wywalczyli dla mnie jedzenie tych cytryn, nie?
-Cytryn, których nawet nie lubisz.
-Ale to nadal moja rodzina. -spuszcza głowę malec.
Kot kiwa głową w pozorowanym zrozumieniu, po czym z ironicznym uśmiechem mówi:
-Rodzina, rodzina, ale co Ci każe tak myśleć? Macie niby te wspólne przepisy, żółte ubrania, ale to wydmuszka Antoś. Ty się z nimi nie dogadasz, Tobie się śni agrest.
-Ta.
-Pomysł mam. Idź do sąsiadów, poproś o babeczkę, komu to szkodzi? Wierz mi, ja wiem wszystko.
-No może.
-Idź. -nalega kot.
-A jak stąd wyjdę? Mówiłeś, że znasz dioboła. Co on teraz robi? Może pomoże? -myśli głośno chłopiec.
-Walczy o prawa kobiet i projektuje kurtki.
-Co?
-No tak, prawdę mówiąc najwięcej to rozbija się po rubieżach galaktyki, chlejąc herbatę z tą swoją Jekateriną.
-Ja nic z tego..
-Mniejsza o niego, ja Ci pomogę -mruczy, wskakując długim susem na okno i otwierając szybę, staje pod nim w roli schodka. Machając do młodego kudłatą łapą dodaje:
-Dajesz Antoś.
Daje Antoś, biegnie przez trawnik i za płot skacze, by po kilkunastu kolejnych metrach dotrzeć pod drzwi.
PUK STUK
wrota otwarte
-Dobry.
-Niedobry -odpowiada sąsiadka -czego tu cytryniarzu?
Tak zaczyna snuć Antek opowieść, na słowach niesionych zielonym zapachem, samemu wzlatując pod sufit i nad domowników potakującymi głowami w gastronomicznym uniesieniu krążąc, a gdy kończy Ci klepiąc serdecznie plecy biorą go pod ramię prowadząc korytarzem w głębi izby. Tam wśród tapet czasem podartych, leżą przenajsłodsze artefakty epok minionych. Młynki, foremki, ubijaczki i wagi, niczym są jednak przy centralnie położonym, chromowanym tronie. Bryła chłodna, bryła błyszcząca, bryła całość myśli gniecąca.
A na niej..
Termomix.
-Jego stalowej nierdzewności zawdzięczamy nasze doczesne włości. – sączy z peryferii pola widzenia głos spróchniały. -prawdziwe wunderwaffe, gdyby nie zdolność produkcji pięciu tart na godzinę nigdy byście nam w zapisach rozjemczych nie pozwolili zatrzymać chałupy. -krztusi zjadliwie. Teraz chłopiec widzi i buzię zakrywając w niemym krzyku, zgodnie za resztą zielonego stada, ugina kolana, na parkiet upada.
-Ty nie żyjesz! -strzela z ekscytacją dziecko -w lesie Cię czarownice ubiły i wkomponowały w domek z piernika!
-Oto cytryniarskie podejście do historii, same oszczerstwa. -odpowiada oślepiony wuj dziadka. -masz tu lepiej, ciasta spróbuj -kusi słodko zasuszona mumia.
Drżące, dziesięcioletnie palce nurkują delikatnie w puszystym, maślano-agrestowym kremie. Sekundy później -dopamina, serotonina, proszek do pieczenia, ostra chemia.
-Więcej byś chciał ? -zagaduje mumia.
-Ta.
-To wracaj do siebie. Otwórz na noc furtkę, a my Ciebie z rana wyzwolimy od żółtej zarazy. -kończy z uśmiechem.
Chłopiec długo się nie zastanawiając pobiegł do domu, furtkę otworzył, przez okno piwniczne przeczołgał i jeszcze kota lekko za uchem podrapał, by paść ostatecznie w sen słodki na pudłach przykurzonych rupieci.
Trzask.
Budzą Antka wrzaski, armagedony niszczonych marzeń cukierniczych tuż nad jego głową.
-Najazd rozpoczęty -myśli głośno. A kot ziewając przytakuje leniwie. Trwa to wszystko minut naście, po czym zapada głucha cisza. Otwierają się drzwi, zalewając pomieszczenie snopem światła. Światła z którego jak macki wypełzają dłonie kolejne, porywając dziecko i wznosząc nad głowę. Wrócił astronauta-wyrzutek na ziemię swych przodków.
-Bohater! Bohater agrestolucji! -krzyczą zebrani, pośród chaosu mebli rozbitych, odłamków stłuczonej zastawy. Rodzina Antka związana w kącie siedzi, łypiąc ponuro na młodego zdrajcę, któremu już niosą ciasta, babeczki, kremy maślane, a wszystko agrest.
-Przyjemne złego początki -chichocze kot, wygrzewając swe cielsko na opalanym porannym słońcem parapecie. Po posiłku czas brać się do roboty. Sąsiad mianuje Antka młodszym urzędnikiem, rozstawia stołek pośrodku kuchni polecając komisyjnie wydawać racje babeczkowe jeńcom.
Siada chłopiec, dumnie pierś wypinając w szmaragdowym, urzędniczym garniturze. Przez chwilę w nosie dłubie, po czym palec wyciągając wskazuje na Pana Dziadka. Jeniec nawet nie patrzy, ślepia swe wbija w kwaśnym gniewie w mumię-wuja, wtaczającego się w wózku przez drzwi.
-Ojciec mój Cię ubić powinien diable! -krzyczy gardłowo.
-Rozpowiadacie ponoć, że ubił -szczerzy się suszona śliwka. -Kłamstwo krótkie ma nogi, mój drogi. Urzędniku Antek, proszę doprowadzić więźnia do porządku.
-Ta jest! -mówi chłopiec -Godzina kandyzowania w garze!
-Dziecko! Miej że litość, ja Twój dziadek..
-Trzy godziny!
-Dobrze, bardzo dobrze mój uczniu. -Sączy pruchno jad. -Dajcie no młodemu premię!.
Dziadek wylatuje, tarta nadlatuje i znowu Antek je i kremy pcha do buzi, ale tym razem jakby ze szczyptą marazmu, zabrakło młodemu entuzjazmu.
Pora na przerwę, zabiera swe rzeczy, wychodzi na ganek i tak oparty o ścianę, ze wzrokiem w niedalekich, lukrowanych szczytach utkwionym odpala papierosa.
-Co jest Antoś? -Zagaduje Wargin wyskakując z płaskiej plamy cienia.
-Jak ty..
-Mam swoje sposoby, nie zmieniaj tematu. -Ucina mu w pół zdania. Chłopiec duma, przygryza delikatnie wargę i mówi:
-Wczoraj był agrest i dzisiaj i na premię, na kolację też zapowiedzieli.
-Nie tego chciałeś? -Pyta kot.
-Chciałem, ale od tej monotonii już mi się w żołądku przewraca kocie.
-Pójdź im powiedz, że truskaweczka jakaś może dla urozmaicenia. Szczery bądź.
-Jesteś pewien?
-Dajesz dziecko.
Daje dziecko, papierosa o parapet gasi, marynarkę poprawia, fryzurę nienagannie urzędniczą w oknie dopieszcza i do izby pewnym krokiem wchodząc wypala:
-Truskaweczkę może byśmy wciągnęli na kolację, dla urozmaicenia?
Cisza grobowa zapada, usta nadal związanych jeńców rozwierają się w niemym krzyku, niczym na widok samego diabła, poza zasięgiem wzroku, ktoś rozbija element zastawy, na koniec sąsiad wybucha oskarżycielsko:
-Zdrajca! Zdrada! Ubić gada! -plując przy tym na wszystkie strony. Za Antkiem coś rośnie, kształt potężny i wrogi, chłopiec lękliwie odwraca głowę.
Kacha.
Kacha, córka sąsiada. Dwa lata starsza, łapie bohatera unosząc nad głowę.
Biologii nie oszukasz, dziewczynki dojrzewają szybciej.
Leci Antoś-kometa przez kuchnię, zatrzymany boleśnie na metalowych drzwiczkach piekarnika. Z szafki nad głową wypadają talerze, wprawione w ruch siłą uderzenia. Dziecko ze świstem łapie oddech, plując koktajlem krwi, śliny i agrestowego musu.
Kacha nadchodzi, maszyna zniszczenia stworzona by naginać przestrzeń i wszelkie obiekty do własnej woli. W tej chwili głownie Antosia.
W cycka ją uderz! -miauczy Wargin.
Co… -zaczyna dziewczyna w momencie w którym dopada ją cios. Oszołomiona zatacza się niebezpiecznie w kierunku kuchenki gazowej. Zbyt blisko, kwiecista, letnia sukienka szybko łapie ogień.
Staje Kacha w płomieniach.
Kacha von Skwarek.
Oblizuje się Wargin.
Oblizuje też Antoś, bo dawno z grila nie jadł.
Ogień zabiera coraz większe przestrzenie drewnianej chałupy. Wrzeszcząc bojowo, przypuszczają atak na chłopca sąsiad z sąsiadką. Widząc to, kot pośpiesznie opuszcza parapet, rosnąc w ćwierć zdrowaśki do rozmiarów trzymetrowej bestii. Podcina kobietę ogonem, sąsiada łapie ogromnym pyskiem. Pęka z mlaskiem winogronko, malując ściany malinowym sosem.
Pierdol się Antoś! -sapie z trudem mumia.
A wzajemnie, proszę Pana! -odpowiada dziecko rzucając w prawujka formą do ciasta na tyle skutecznie, że ten wraz z wózkiem spada ze schodów przez otwarte, piwniczne drzwi.
Wargin chwytając chłopca kłami, rozbija ścianę chałupy ku przerażeniu zbiegających do pożaru chłopów. Ktoś próbuje zakłuć ich widłami, kot jest szybszy. Pędzi demon z chłopcem w paszczy, skacząc przez działki, przez zagajniki smaków, przez pola kultury, a upewniwszy, że wszelki pościg ustał, zatrzymuje się na pobilskim wzgórzu.
Siedzą tak przez chwilę łąpiąc oddech, obmywani rześkim nocnym powietrzem.
-Ale jak ja, co ja teraz.. wszystko popsułem, cały dom, cała rodzina tam została – piszczy roztrzęsiony Antoś, walcząc ze łzami napływającymi mu do oczu.
-Prawda, ciężko zaprzeczyć, popsułeś – chichocze Wargin – i co Cię tak martwi?
-Bo jak ja teraz nie mam domu i rodziny, to kim ja jestem? Tatko zawsze powtarzał, że stracę wtedy pamięć i tuzamość. – kwili, pociągając nosem.
-Tożsamość – poprawia go kot – i co, tracisz je już?
-N-nnie wiem – opowiada chłopiec.
-Nie tracisz, a wiesz z jakiego powodu nie tracisz? – pyta. – Bo ty nie jesteś cytryniarz, ty nie jesteś agreściarz, to nie ma znaczenia po której stronie płotu przyszedłeś na świat, ty jesteś Antek.
-Ale rodzina..
-Stop, dziecko. Dałeś sobie wmówić, że magicznie dziedziczysz winy i zalety ludzi, którzy od dawna nie żyją, mających na pieńku z ludźmi, którzy od dawna nie żyją. Geny, genami, ale zapewniam Cię, że nic takiego nie ma miejsca – kończy futrzak, leniwie liżąc sobie łapę.
-Jakie hieny?
-Geny. Nieważne. Wiesz co teraz zrobimy?
-Co? – pyta dziecko z szeroko otwartymi oczyma.
-Ruszymy w świat, a ty sam zdecydujesz kiedy jeść cytryny, kiedy agrest, a gdy dotrzemy do truskawkowic, to i od nich weźmiemy smakujące nam przepisy. Będziesz je łączył wedle uznania, będziesz żył Antek.
-Boję się kocie. Może ten twój przyjaciel mógłby mi coś jeszcze pomóc ?
-Diabeł? Co, nie, niczego się nie nauczyłeś? Od tej pory żadnych bohaterów, żadnych rytuałów, sam musisz wybierać.
-Ale chociaż taka mała rada na początek. Diabeł musi znać się na rzeczy.
-Nie.
-Proszę kocie.
-No dobrze, jedna, jedyna diabelska rada, którą sam mi kiedyś za pudełko herbaty lipowej sprzedał. Ostatni rytuał na lepszy początek. Powtarzaj za mną całą inkantację. – zaczyna Wargin – niech żyje Belzebub! – miauczy wyciągając w niebo futrzaste łapy.
-Niech żyje Bubelzeb ! -krzyczy do gwiazd Antek.
-Ale najpierw..
-Tak ? -pyta już nie dziecko, a kot wskazując ku niemu srebrzystym pazurem, kończy:
-Niech żyjesz Ty.
Comments